„Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody” – spotkanie z autorem
24 września w Księgarni BookBook spotkamy się z Tomaszem Pindlem, autorem książki Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody. Jeżeli wahaliście się, czy do nas dołączyć, mamy nadzieję, że tą recenzją Was przekonamy.
Jest rok 1890. W Galicji, w której się urodziłeś/-aś i gdzie od dziecka odrabiasz pańszczyznę w pobliskim folwarku, co roku 50 tys. osób ginie z głodu.[1] Nic dziwnego, że gdy sąsiad powtarza Ci zasłyszane na odpuście opowieści o dalekim, nieznanym kraju, w którym ziemia jest tak żyzna, że rodzi na okrągło i to nie tylko zboże, warzywa i owoce, ale nawet diamenty, nadstawiasz uważnie ucha. Brazylia – bo o niej mowa – z otwartymi ramionami czeka na polskich chłopów. Każdemu ze śmiałków, który postanowi ruszyć przez wielką wodę, zafunduje bilet na statek oraz wikt i opierunek w podróży.
Powyższa historia to tylko jeden z wielu scenariuszy wyjazdu z Polski (wolnej lub pod zaborami), którą możemy zrekonstruować na bazie książki „Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody” Tomasza Pindla. Autor, znany polskim czytelnikom między innymi jako tłumacz literatury hiszpańskojęzycznej[2], postawił przed sobą ambitny cel opisania losów emigracji polskiej aż w sześciu państwach Ameryki Łacińskiej (w Chile, Brazylii, Argentynie, Gwatemali, Meksyku i na Haiti). Rezultatem jest książka – panorama, która przecina w poprzek wszystkie warstwy społeczne i obejmuje dzieje niemal dwóch wieków polskiej egzystencji za wodami Atlantyku. Dzięki Pindlowi poznajemy niesłychane kariery reprezentantów polskiej arystokracji (Domeyko w Chile), dzieje masowych emigracji chłopskich (Brazylia) i tragiczne w skutkach eksperymenty (historię zamkniętego osiedla Santa Rosa w Meksyku stworzonego dla Polaków wyprowadzonych przez rząd na uchodźctwie w Londynie z terenów Związku Sowieckiego). Dzieje minione Pindel wzbogaca rozmowami z potomkami starych i z nowymi emigrantami, którzy ledwie kilka lat temu zdecydowali się na wyjazd w nieznane. Na tle dawnych relacji wypadają one jednak dość blado – może to kwestia braku odpowiedniej perspektywy lub reporterskiego warsztatu, a może pochodna etyki autora – łaskawego dla swoich żywych rozmówców, lecz krytycznego dla historycznych źródeł, które drobiazgowo analizuje i ocenia.
Co ciekawe, zebrane przez autora opowieści o „wtedy i tam” mówią bardzo dużo o naszym „tu i teraz”. W Za horyzont rozpoznamy aktualne spory, podziały, a także składniki „polskiego charakteru”. Mamy więc w dziejach brazylijskich stowarzyszeń polonijnych wieczny podział na „klerykałów” i „postępowców”[3], którym ideologia nie pozwala na jakiekolwiek porozumienie. Mamy relację Romana Dmowskiego, który notuje, że wśród emigrantów panuje przekonanie, że: „dosyć jest być członkiem komitetu parafialnego, ażeby być okrzyczanym za złodzieja” oraz „że Polak, który się dorobił, jest innym rodakom solą w oku”. Mamy w końcu ciekawą obserwację, jak reprezentanci różnych klas radzili sobie w nowych warunkach.
Nawiązując do Translatlantyku w Za horyzont znajdziemy wielu bohaterów, którzy nie porzucili nigdy „ojczyzny” (w rozumieniu gombrowiczowskim). Na podstawie książki można wywnioskować, że najbardziej przywiązani do niej byli chłopi, którzy po drugiej stronie Atlantyku, mimo wolności od pańszczyzny, przeszczepili niemal jeden do jednego sposób funkcjonowania pod zaborami. Słowem – harowali ponad siły i nie dostrzegali nowych możliwości.[4] Inteligencja w latynoskiej rzeczywistości również radziła sobie bardzo różnie – i nie mówimy tu tylko o sprawach materialnych. Andrzej Bobkowski do końca narzekał na swoich nowych, gwatemalskich krajanów, pisząc o nich w tonie mocno politycznie niepoprawnym, żeby nie powiedzieć – rasistowskim.[5] Ze wszystkich warstw najlepiej za wielką wodą zdawali radzić sobie potomkowie szlachty i arystokracji. I to nie tylko z powodu majątku – nawet najlepiej urodzeni rozbitkowie z AK niejednokrotnie trafiali do Argentyny z pustymi kieszeniami. Mimo to otwarte głowy, znajomość języków, kontakty czy też obycie, natychmiast pozwalały im nawiązać znajomości z osobami o podobnym pochodzeniu. Mieli możliwości, kraj stał przed nimi otworem. Powodów do frustracji było mniej, więc i tęsknota mniej doskwierała. Czyli ani „ojczyzna”, ani „synczyzna”, ale „kosmopolitczyzna” zdaje się być kluczem do sukcesu. Byśmy poczuli się gdzieś indziej jak w domu potrzebne są przede wszystkim możliwości rozwoju i poczucie włączenia na równych prawach do wspólnoty. W przeciwnym razie, jak pisze w książce Najlepszy kraj na świecie Nina Witaszek, grozi nam bolesny kryzys thymos, który jest „rezultatem życia bez uznania, a zatem życia pozbawionego sensu.”
Nad Za horyzont można i trzeba się zamyślić, ale kilku rzeczy jednak brakuje. Bo czy da się odmalować pełen obraz emigracji, muskając ledwie temat postrzegania grupy przybyłych przez „miejscowych”? Czy nie lepiej byłoby, żeby autor odkleił się tu i ówdzie od środowiska polonijnego (zarzut szczególnie w kontekście Argentyny i Brazylii) i poszukał tych, którzy swoich korzeni nie afirmują w tak oczywisty i sformalizowany sposób? Czy nie ciekawsze i bardziej różnorodne historie zebrałby, gdyby zamiast jechać do kolejnego polskiego gospodarza w Guarani das Missões, poświęcił więcej czasu na rozmowę z taksówkarzem o polsko brzmiącym nazwisku i zestawił jego opowieść z wywiadem z „Rei do pierogi”?[6]
Ten częściowy, czytelniczy niedosyt wynagradza z nawiązką ostatni rozdział książki, w którym Tomasz Pindel robi genialną woltę. Haiti, jak możemy się z niego dowiedzieć, to jedyne miejsce w Ameryce Łacińskiej, a może i na całym świecie, gdzie posiadanie wśród przodków Polaków jest jednoznacznie nobilitujące. Skąd tam nasi? I skąd ta dobra prasa? Historia Polaków na Haiti sięga czasów Napoleona, ale wśród miejscowych skutecznie ożywiła ją wizyta Jana Pawła II w 1983 roku, [7] który w homilii nawiązał do historii polskich oficerów dezerterujących (rzekomo) z wojsk napoleońskich z powodu rozterek moralnych. Wszak mieliśmy dusić powstanie niepodległościowe wywołane przez ludność miejscową, a sami marzyliśmy wówczas o niepodległości własnej ojczyzny. Na Haiti zatem urzeczywistnia się romantyczny sen o Polaku – zbawcy, co staje się dla autora punktem wyjścia do szeregu rozważań. Przykład polsko-haitańskich relacji pokazuje bowiem istotę zainteresowania środowiskami polonijnymi wśród wielu naszych rodaków. Nie chodzi o pomoc, o uśmierzenie tęsknoty za krajem, o wspieranie ich w roli ambasadora Polski za granicą, ale o łechtanie narodowego ego. – Przez 384 strony podróżowaliśmy razem przyglądając się, przeżywając i oceniając losy tych, co wyjechali i ich stosunek do porzuconej i nowej ojczyzny. Ale już dość, już wystarczy – zdaje się mówić autor. – Teraz, drogi czytelniku, zastanów się nad sobą i nad tym, przez jaką soczewkę tych „swoich-innych” oglądałeś. Czy na pewno udało Ci się wyjść „za horyzont”?
Książka Tomasza Pindla trafiła w nasze ręce dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak i zgodnie z sugestią czytaliśmy ją, popijając yerba mate.
[1] T.Pindel, Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody, Kraków 2018, s. 69.
[2] Za jedno z nich, przekład Noc jest dziewicą Jaime Bayly’ego dostał nagrodę polskiego oddziału Instytutu Cervantesa.
[3] W Za horyzont przeczytamy: O „postępowcach” (osobach skupionych wokół lewicującego towarzystwa polonijnego „Kultura”) ich bardziej konserwatywni koledzy mówili, że są „pozbawieni zasad religijnych i wyznający poglądy socjalistyczne czy też jawny ateizm”. Z kolei w pismach powojennych badaczy znajdziemy zarzut, że „klerykałowie” „świadomie rozbijali Polonię i działali na rzecz zacofanych księży, wrogich wszelkiemu postępowi wśród ludności chłopskiej.”
[4] Cytowany przez autora Wojciech Breowicz, działacz polonijny, utyskiwał na przywiązanie polskich osadników do handlu najprostszymi płodami rolnymi, zamiast dużo bardziej opłacalnymi miodem czy przetworami. A Tomasz Pindel dwukrotnie przytacza zasłyszaną opowieść o całkiem współczesnej parze potomków polskich emigrantów, która pracuje (co prawda dla siebie) tak, jakby pańszczyzna trwała nadal: „On się nawet nie myje, nie śpi w domu: robi w polu, jak się zmęczy, to śpi tam, gdzie pracował, potem wstaje znów do roboty, je cokolwiek. Żona tyko wozi towar do miasta na sprzedaż. I wszystkie pieniądze, jakie mają, oszczędzają, żeby potem dokupić sobie jeszcze nowej ziemi.”
[5] „Jeżeli Amerykanie doszli do tego, że pomimo wszystko czymś są, to dlatego, że instynktownie zdobyli się na przezorność wybicia wszystkich Indian do nogi i na niepomieszanie się z nimi, pomimo że gatunkowo Indianin północnoamerykański był o wiele wyższy od Indianina tropikalnego. Na tych krajach tu mszczą się dwa kardynalne błędy: 1) że Hiszpanie nie wybili Indian, a 2) że potem nikt nie wybił Hiszpanów. Wskutek tego błędu powstały miliony ludności rastakwerskiej, nieuleczalnych <<rasta>>, gatunkowo podłych, którymi właściwie nie wiem, co począć. Jedyne wyjście wziąć za pysk.”
[6] „Rei do pierogi” (Pierogowy król) to Tadeu Kawalec, przedsiębiorca nie uciekający w biznesie od mocnych, narodowych odniesień (opakowania w polskich barwach narodowych oraz wzbogacane wizerunkiem Jana Pawła II) i mocno wspierający polonię finansowo.
[7] Wizyta papieża uznawana jest za ważny czynnik, który przyczynił się do upadku dyktatora, Jean-Claude’a Duvaliera.
Autorka: Maria Wróblewska